piątek, 6 grudnia 2019

Konkurs fotograficzny? Nie dziękuję!

Próbowałem parę razy. Pierwsze „sukcesy” przyszły dość szybko: finał sekcji fotograficznej Ariano International Film Festival, II Miejsce w kategorii „Open” na Fine Art Photography Awards, pokaz cyfrowy w muzeum Luwru w ramach SeeMe Photo Awards, do tego jakieś pomniejsze wyróżnienia. Najpierw była radość z bycia docenionym, a potem jakiś taki niesmak. Do Ariano, które znajduje się na południu Włoch nawet pojechałem. Chciałem zobaczyć wystawę i uczestniczyć w ceremonii rozdania nagród. Wyobraźcie sobie moją minę, gdy po 2tys. kilometrów w samochodzie zobaczyłem prace finalistów wydrukowane na piance i powieszone w podwórzu jednej z kamienic, na sznurku, niczym pranie. W tym samym roku dostałem mailem dyplom i zdjęcie z tak zwanego pokazu w Luwrze. Ktoś napisał mi na Facebooku, że się przestraszył, że przedwcześnie zmarłem, bo wygląda to jak klepsydra.



Fine Art Photography Awards, najdłużej opierał się mojej krytyce, gdyż nazwa konkursu brzmi dumnie, zdobyłem drugie miejsce, co mi schlebiało, a moje prace pojawiły się tu i tam w różnych przekazach internetowych. Jednak moją nieufność wzbudziło podobieństwo do International Photography Awards pod kątem oprogramowania, zasad, prezentacji jury, nawet rozkładu strony internetowej. Pomyślałem więc, że może takich „odprysków” IPA jest więcej? A jakże: MonoVision Photography Awards, ND Awards, International Photography of the Year i Monochrome Awards. Zauważyłem nawet, że Moscow International Photo Awards i Budapest International Photo Awards używają nie tylko tego samego oprogramowania do zarządzani stroną, ale nawet tej samej czcionki w swoich logach. Czy to możliwe, że konkursy te służą przede wszystkim celom zarobkowym? Dlaczego wygrywają tylko wyidealizowane, „piękne” w ogólnym rozumieniu i często płytkie zdjęcia? Czy to możliwe, że zwycięzcy są wybierani na podstawie określonych marketingowo zasad działania takiej „firmy”, a nie wartości artystycznej? Czy tworzy się dziesiątki kategorii i rozdaje nieraz setki wyróżnień, tylko po to, żeby jak najwięcej osób, które wpłaciły wpisowe, poczuły się usatysfakcjonowane? Do tego wpisowe to minimum 10-20 euro! Żeby dolać oliwy do ognia niedawno trafiłem na artykuł w temacie niektórych konkursów, który poddaje pod wątpliwość ich uczciwość. Ponadto artykuł twierdzi, że większość z nich łączy jedna osoba, która jak się domyślam, całkiem nieźle na tym interesie zarabia.

Link tutaj: https://procounter.com.au/2018/03/27/photo-contests-a-cash-grab/

To oczywiście patologiczny przykład. Kłopot jednak nie leży w uczciwości organizatorów i szanownego jury. Kłopot leży w tym, że z dziedziny sztuki próbuje się zrobić sport, w którym można zdobyć medal złoty, srebrny lub brązowy. To prowadzi do konkurencji, a jak jest konkurencja, to uczestnicy szukają metod na zdobycie złota. Powstają więc fotografie, które stylistycznie przypominają te nagrodzone w poprzednich edycjach, szuka się tematów konkursowych, na które jury patrzy przychylniejszym okiem. W architekturze to będzie czarno biała fotografia o wysokim kontraście, w portrecie efektowny, mokry kolodion, najlepiej prezentujący twarz znanego aktora, lub fotografia stylizowana na malarstwo, w reportażu natomiast ujmująca za serducho historia niepełnosprawnej dziewczynki. Wszystkie te schematy robią się aż nadto przewidywalne.



Jest jeszcze jeden aspekt, który wyniosłem niedawno z krótkiej rozmowy z Maciejem Mańkowskim. Od pewnego momentu rozwoju artystycznego uczestnictwo w konkursach to poddawanie pod ocenę swoich prac ludziom, którzy nie koniecznie myślą tymi samymi kategoriami, lub może nawet mają mniejszą od nas wiedzę. Oznacza to, że uczestnik musi się wpasować w wizję i poglądy jury, a jeśli przedstawi pracę wykraczającą poza ten zbiór, choćby w rzeczywistości była nowatorska, genialna i głęboka artystycznie, najprawdopodobniej zostanie odrzucony. Dobry przykład to, wspominana już na tym blogu moja przygoda z kapitułą Fotoklubu RP, która fotografie nawiązujące technicznie i stylistycznie do prac Stanisława Wosia i Krzysztofa Pruszkowskiego określiła jako ciekawe, ale zbyt graficzne, a za mało ... fotograficzne. Od siebie powiem jeszcze, że nie tylko twierdzę, iż uczestnictwo w konkursach o tradycyjnej formule nie ma sensu, większość z nich, a już na pewno te wymieniane w pierwszych akapitach wpisu, jest po prostu szkodliwa dla medium fotografii.

piątek, 8 listopada 2019

O motywacjach słów parę

Wczoraj był dzień, na który od dawna czekałem. Nie, to nie były moje urodziny, o których nawiasem mówiąc z reguły nie pamiętam, nie było to też państwowe święto fotografii nieczystej, ani dzień przecen na pączki w pobliskiej cukierni. Wczoraj był dzień, w którym mogłem w końcu wykonać dawno zaplanowaną fotografię. Gdy minęła 22:00 ubrałem się ciepło, zgarnąłem aparat i wyruszyłem na poszukiwania ciemnego nieba. Z miejsca, w którym wykonywałem ostatnie zdjęcia nocne musiałem zrezygnować ze względu na gęstą mgłę. Po jakimś czasie, na końcu bocznej drogi, znalazłem kawałek nieba niezanieczyszczony sztucznym światłem. 

Wyłączyłem światła samochodu, rozstawiłem statyw i nagle zdałem sobie sprawę, że jestem kompletnie sam po środku niczego, oświetlony jedynie niewielką powierzchnią księżyca. Za mną rozciągało się pole wysuszonej kukurydzy, która dzięki lekkiemu wiatrowi wydawała z siebie dość niepokojące stęknięcia. Przede mną, za obniżeniem terenu, majaczył las, krzaki, a za nimi jak się domyślam były mokradła. Stękaniom kukurydzy raz po raz akompaniowały wrzaski ptaszydł. Gdzieś w oddali, pod lasem, przebiegł spory cień. Zrobiło się trochę jak u Stephena Kinga tuż przed atakiem plastikowej laleczki z piłą mechaniczną i wydłubanymi oczami. Pomyślałem, że stoję tu i mogę mieć lekkiego pietra dzięki przodkom z Afryki, którzy w podobnych sytuacjach zamiast iść z dzidą w krzaki w poszukiwaniu źródeł hałasu, wycofywali się na z góry upatrzone pozycje. Dzięki temu źródło hałasu ich nie zjadło, a geny zostały przekazane aż do mnie. Po zastanowieniu uznałem, że nie ma w okolicy źródeł hałasu, które mogłyby mnie zjeść. Zacząłem więc fotografować. Było sporo klatek z nocnym niebem i trochę malowania światłem. I gdy tak machałem latarką przed obiektywem usłyszałem "chrum". Obróciłem się i spostrzegłem, że owe "chrum" dobiega z okolic ciemnego, sporawego kształtu, którego jeszcze przed chwilą tam nie było. W dość gęstych ruchach zdjąłem aparat ze statywu i wsiadłem do auta. Poczekałem aż kształt się oddali, po czym w przypływie odwagi uznałem, że więcej zdjęć już nie potrzebuję, zabrałem statyw i udałem się w kierunku domu. 

Wszystko dlatego, że chciałem namalować latarką kreskę na tle nocnego nieba.

Tylko po co? 


Garry Winogrand podobno powiedział kiedyś, że fotografuje, żeby zobaczyć jak obiekt wygląda na zdjęciu. Ja fotografuję, żeby pozbyć się przemyśleń, ale też żeby zobaczyć, jak ich efekty wyglądają w formie wizualnej. Każda moja fotografia ma dla mnie konkretne znaczenie, bo jest efektem mojego bicia się z myślami, moich zachwytów, złości bądź stanów duchowych. Przez lata stała się ujściem na tyle mocnym, że moment decyzji o wykonaniu fotografii mogę porównać tylko z rodzajem kumulacji, wylania się czegoś z naczynia, katharsis. Spełnia dla mnie taką funkcję, jaką dla wielu spełnia religia, tyle że bez mentalnego zniewolenia.

Poza tym mamy małą premierę, bo cała praca, zatytułowana "4,9%" w formie dyptyku wygląda tak: 


miłego oglądania

czwartek, 31 października 2019

Przekraczając granice medium

W minioną sobotę o godzinie 17:00 miałem przyjemność poprowadzić spotkanie ze studentami, których co prawda nigdy oficjalnie nie uczyłem, ale ze względu na to że kontynuują zapoczątkowaną za mojej "kadencji" tradycję Dni fotografii na Politechnice Poznańskiej, wręcz odruchowo określam "moimi". 

fot. Zdzisław Orłowski

Była to już V edycja i zostałem poproszony o poprowadzenie rozmowy bądź wykładu na dowolnie przeze mnie wybrany temat. Postanowiłem więc przygotować coś więcej niż zwykłe spotkanie autorskie i rozmowę o tym "co jaśnie autor czuł, gdy naciskał spust migawki." Trochę z tego powodu, że nie jestem fanem takiej formuły, a trochę stąd że jak już pewnie wiecie, nie lubię tłumaczyć moich prac i wolę jak tłumaczą je po swojemu inni.

Temat jaki przygotowałem to "Granice fotografii", a na spotkanie zaprosiłem również kolegów ze ZPAF: Zdzisława Orłowskiego jako kopalnię wiedzy oraz Tytusa Grodzickiego - dokumentalistę z którym zaplanowałem się przy wszystkich, konstruktywnie pokłócić. 

Aby mówić w ogóle o granicach fotografii i ich ewentualnym przekraczaniu, najpierw trzeba je sobie zdefiniować. Spotkanie rozpocząłem więc od prezentacji definicji fotografii. Na pierwszy rzut poszła Wikipedia: 

"Zbiór wielu różnych technik, których celem jest zarejestrowanie trwałego, pojedynczego obrazu za pomocą światła. Potoczne znaczenie zakłada wykorzystanie układu optycznego, choć nie jest to konieczne np. przy rayografii." 

Daleko idąca ułomność tej definicji sprawia, że nie tylko nie da się wyznaczyć sztywnych granic fotografii, ale również obcina się sporą część świata fotograficznego, który już istnieje. Jeśli bowiem fotografią ma być tylko obraz rejestrowany za pomocą światła, to nie są fotografiami poniższe obrazy: 

źródło: Wikipedia, autor: Hellerhoff
licencja CC-BY

pozostałość po supernowej, źródło: http://www.projektor.uj.edu.pl/przyszlosc-i-kosmos/wszechswiat 
licencja CC-BY

 źródło: Wikipedia, autor: brak danych, licencja CC-BY


Pierwszy z nich to oczywiście obraz uzyskany za pomocą fal Rentgena. Drugi to obraz przestrzeni po wybuchu supernowej widziany w promieniowaniu gamma. Natomiast nośnikiem obrazu w rezonansie nuklearno magnetycznym są fale radiowe. Nawet jeśli obrazy te nie są fotografiami, to chciałbym usłyszeć racjonalną odpowiedź na pytanie: z jakiego powodu mamy zawężać definicję fotografii do obrazów uzyskiwanych za pomocą fal wąskiego zakresu spektrum elektromagnetycznego zwanego światłem, skoro obrazy o takich samych cechach formalnych można uzyskać wykorzystując fale właściwie całego spektrum?

Dużo trafniejsza wydaje się definicja profesora Stefana Wojneckiego:

"Fotografia to obraz utworzony z czynników danych a priori. W takim ujęciu obraz zawierający wybrane, z góry określone wzorce kształtu i koloru, jest fotografią."

W tym miejscu pokazałem fotografy Bronisława Schlabsa:  

I choć, jak już zaznaczałem w poprzednich wpisach, profesor Wojnecki zalicza prace heliograficzne do fotografii, moją wątpliwość wzbudza to, czy jest to rzeczywiście obraz złożony z czynników danych a priori.

Zdzisław opowiedział, że w w przypadku "schlabsogramów" obraz był mechanicznie tworzony na negatywie i przenoszony później na papier fotograficzny, a więc wszystko co zostało wykonane pierwotnie automatycznie staje się czynnikiem danym a priori.

Przyznam, że nadal nie czuję się przekonany, gdyż oznaczałoby to, że każdy, nawet najbardziej fantastyczny kształt stworzony przez grafika na komputerze i reprodukowany później za pomocą wydruku, jak to się robi dziś ze zdjęciami, staje się również fotografią. Także prace wykonane za pomocą technik grafiki warsztatowej i później tylko odbite na papierze, również stawałyby się fotografiami. Pojawia się w tym kontekście też problematyka obrazu fotomorficznego, czyli zgodnie z definicją Leszka Szurkowskiego, obrazu posiadającego cechy obrazu fotograficznego, ale nią nie będącego. Co oczywiście zilustrowałem kartą z mojego "ulubionego" kalendarza z nagimi paniami: 


Jednak, fotografia posiada pewne cechy, które jesteśmy w stanie wyróżnić. Na przykład to, że zawsze dokumentuje. Tylko czy na pewno? Jest to zdanie jakie usłyszałem z ust innego związkowego kolegi - Mariusza Foreckiego i o ile jestem w stanie się zgodzić z tym, że jedną ze szczególnych cech fotografii jest to, że zawsze przedstawia ona fragment rzeczywistości, która choć przez ułamek sekundy istniał przed aparatem, innym urządzeniem bądź medium rejestrującym obraz, o tyle z tym dokumentowaniem już zgodzić się nie mogę.

Czym jest w ogóle dokument?
W moim rozumieniu jest przedstawieniem świata w możliwie niezniekształconej, bezstronnej formie.  Skoro tak, to możemy z całą stanowczością powiedzieć, że fotografia nie zawsze dokumentuje. Ciągnąc ten wątek dalej i mając na uwadze to, że rzeczywistość jest zniekształcana (na pewno obiektywizm jej widzenia) już samym faktem ukazywania zaledwie jej wycinka, a prawdę zaburzyć można choćby dobierając nieodpowiedni kąt fotografowania, pokusiłem się o ekstremalne pytanie. "Czy fotografia dokumentalna w ogóle istnieje?" Skierowałem je oczywiście do Tytusa. 

fot. Zdzisław Orłowski

Tytus wyjaśnił, że oczywiście fotografia dokumentalna istnieje, jednak żaden dokument nigdy nie jest w 100% obiektywny. Żadna fotografia nie jest i nie może być obiektywna, bo już sam proces tworzenia obrazu w aparacie, zarówno cyfrowym jak i analogowym jest wybiórczy. Aparat "widzi" o wiele więcej niż zostaje później zaprezentowane na końcowym obrazie. Ponadto widzenie wycinka rzeczywistości również uniemożliwia obiektywne ukazanie sytuacji. Zdzisław dodał jeszcze, że każda fotografia może być dokumentem w znaczeniu "dokumentowania myśli".

Nie sposób się ze Zdzisławem nie zgodzić, ale trzeba pamiętać, że cechę tę ma każda działalność artystyczna, nie tylko fotografia. Dodatkowo wchodzimy tutaj na grunt rozmowy o fotografii jako o komunikacie, co jak wyjaśniałem w poprzednim poście, delikatnie mówiąc, nie jest dla mnie rzeczą oczywistą. 



Kolejna część dotyczyła kontraktu między widzem, a fotografem. Czyli tego że oglądający zawsze spodziewa się iż na fotografii widzi fragment rzeczywistości, chyba że obraz swoim charakterem zdradza czytelne modyfikacje. Problemem w tym miejscu jest granica - moment od którego owe modyfikacje są czytelne. Dwie powyższe fotografie to dokładnie to samo zdjęcie. Pierwsze z nich znacznie "podkręcone", choć jak myślę, jego sztuczność nie będzie dla każdego czytelna. Poniżej mamy do czynienia z fotografią modyfikowaną w taki sposób, że fakt ten jest natychmiast czytelny dla widza. 

z cyklu Post Sapiens

Jesteśmy dziś bombardowani przesłodzonymi obrazami, zdjęciami wygładzonych i wyszczuplonych modelek i aktorek. Wszystko to sprawia, że ów kontrakt zaczyna zanikać. Nie wierzymy już fotografii. Studenci przytomnie zwrócili uwagę, że kłamstwa można dokonać już samym makijażem, czyli zmianą fotografowanej rzeczywistości, swego rodzaju inscenizacją. Z kolei Tytus, że przy obrazie reklamowym pewna doza modyfikacji jest tolerowana. Zgadzam się z tym, pod warunkiem że nie przekraczamy granic rzeczywistości jednocześnie próbując ją naśladować, gdyż to jest ewidentne złamanie kontraktu, wręcz oszustwo. 

 fot. Zdzisław Orłowski

fot. Zdzisław Orłowski

Konkludując chyba wszyscy na sali się zgodziliśmy, że fotografia jest pojęciem otwartym i bardzo prawdopodobne, że nie da się określić jej granic w sposób definitywny, szczególnie że żyjemy w czasach gdy medium to szybko ewoluuje. W związku z powyższym "przekraczanie granic medium" jest również pojęciem płynnym i zależy od indywidualnego pojęcia fotografii. Jak duża jest owa płynność może obrazować moja wymiana mailowa z komisją Fotoklubu RP, której wiele lat temu wysłałem poniższą pracę w zestawie z podobnymi. W odpowiedzi napisano, że to prace o "charakterze graficzno-plastycznym", a kapituła chciałaby móc odnieść się do czegoś bardziej fotograficznego. Jak się pewnie domyślacie, grzecznie podziękowałem.

więcej takich znajdziecie tutaj 

Na koniec należy zaznaczyć, że spotkanie miało charakter popularyzatorski, w żadnym wypadku nie naukowy. Jego celem było zachęcenie uczestników do własnych rozważań, a tym samym do szlifowania własnego punktu widzenia na fotografię. 

niedziela, 20 października 2019

Fotografia to nie język, czyli "co autor miał na myśli?"

Parę dni temu moja babcia obchodziła 90. urodziny. Z tej okazji został zorganizowany uroczysty obiad w restauracji, a potem wszyscy udali się do domu na kawę i ciasteczka. Jak to bywa przy takich okazjach średnia wieku osób przy stole była mniej więcej równa ilości sztucznych zębów. Pewna ciocia, która mnie parę dobrych lat nie widziała, postanowiła wypytać o mój zawód. Pytaniom nie było końca, opowiadałem więc o fotografowaniu śrubek i skarpetek, o zdjęciach pensjonatu w górach i lamp w parku o poranku. No i stało się, padło z głuchym tąpnięciem, padło słowo "artysta". Moja mama i babcia wstrzymały oddech, wujkowi zadrżała podnoszona do ust filiżanka z kawą, kot babci spadł z karnisza, czas się zatrzymał. Wziąłem głęboki wdech i poszedłem do biblioteki po stare portfolio i folder z którejś z moich wystaw, wręczyłem cioci i z uśmiechem powiedziałem, że jeśli cokolwiek, co robię jest działalnością artystyczną, to już raczej to. 

z cyklu Ciało

Zbiór emocji, jakie malowały się na twarzach osób wertujących strony albumu, był zaiste szeroki. Raz po raz wydawało się, że niektórzy są już bliscy wyartykułowania swoich myśli, ale cisza trwała. W końcu padło pytanie: "co autor miał na myśli?". No właśnie "co?".

z cyklu Mimesis

Pytanie "co autor miał na myśli?" zakłada, że fotografia, obraz jest rodzajem wypowiedzi. Zakłada, że osoba oglądająca ma zrozumieć intencje autora, odczytać ukryty w obrazie kod. Stąd już nie daleko do wniosku, że fotografia może być metodą komunikacji, rodzajem języka lub jakimś cudem swój język posiadać. Na mojej półce jest nawet książka autorstwa Davida DuChemin'a "Język fotografii". Książka słaba, nie polecam, nie tylko ze względu na tytuł. Podczas moich studiów poznałem dość zabawnie brzmiące pojęcie "wypowiedzi szczęśliwej". Jest to taka wypowiedź, która została zrozumiana przez odbiorcę, tak jak tego chciał nadawca. Wypowiedź szczęśliwa to komunikat, którego nadawca posługuje się tym samym kodem, jakim posługuje się odbiorca i w dodatku obaj interpretują ten kod w oparciu o tą samą umowę społeczną. Czy w fotografii jest to w ogóle możliwe? Posłużę się prostym przykładem wypowiedzi, która zawsze będzie szczęśliwa. 

"Pies zaszczekał" - z językowego punktu widzenia nie da się chyba tego nie zrozumieć tak jak tego chciał nadawca. Weźmy teraz fotografie, która jest równie prosta:


A jednak: widok jest piękny, czy kiczowaty? To wschód, czy zachód słońca? Jaka to pora roku? Gdzie to jest? Stopień niezrozumienia obrazu, nawet tak prostego, będzie zawsze o wiele większy ze względu na implikacje, jakie udokumentowana rzeczywistość prowokuje. Język ponadto ma cechę zwrotną. Odbiorca może natychmiast w tym samym kodzie nadać komunikat zwrotny tworząc w ten sposób komunikację. Spróbujcie pogadać z kimś przez messengera za pomocą zdjęć, a przekonacie się jak szybko "rozmowa" zejdzie na manowce. Odbiór fotografii uzależniony jest od kodu kulturowego, osobistego doświadczenia, stanu emocjonalnego, charakteru i poczucia estetyki odbiorcy. Jednym słowem tak jak nie ma dwóch takich samych fotografii, tak nie będzie też dwóch osób, które w identyczny sposób fotografie będą odbierać. Fotografia nie jest więc językiem, bo zdjęcia nie są komunikatem, a już na pewno nie będą wypowiedzią szczęśliwą. To jak je rozumiemy zależy więc nie tylko od tego co na nich jest, ale również od nas samych. Zamiast szukać więc usilnie motywów autora, może warto pomyśleć, co dana fotografia znaczy dla nas.

z cyklu Post Sapiens

Osobiście uważam i często o tym mówię, że motywy autora nie powinny być dla odbiorcy istotne. Jeśli dany obraz coś dla mnie znaczy, to nie będę się zastanawiał czy to rzeczywiście jest to, o czym myślał autor. To nie jest rebus. Stąd nigdy nie tłumaczę moich zdjęć, ale z uwagą słucham co odbiorcy mają na ich temat do powiedzenia.




Już w najbliższy wtorek nadarzy się ciekawa okazja do obejrzenia wystawy fotografii, które ani nie schlebiają widzom, nie tłumaczą się swoją wizualnością, nie próbują też udawać komunikatu. "Być może tak było" - wystawa Okręgu Wielkopolskiego ZPAF, której kuratorstwa podjął się dr Sławomir Tobis będzie miała swój wernisaż o godzinie 19:00 w galerii Starego Ratusza w Gnieźnie przy ul. Chrobrego 41. Serdecznie zapraszam, bo będzie co oglądać. 

niedziela, 6 października 2019

Praca u podstaw

Nie dalej jak wczoraj miałem okazję asystować w warsztatach z fotografii otworkowej, które prowadził prezes naszego okręgu ZPAF, Zdzisław Orłowski. Organizatorem był Miejski Ośrodek Kultury w Gnieźnie. Pierwszy raz miałem okazję oglądać takie warsztaty z boku, nie jako prowadzący i tym bardziej nie jako uczestnik, którym z resztą nigdy nie byłem. W warsztatach wzięło udział 14 osób w tym młodzież solo i w parach, osoby dorosłe i dzieci z opiekunami. Atmosfera była przyjazna, wręcz rodzinna i bardzo twórcza. Powstały zdjęcia otworkowe i mimo pogody pod psem wszyscy wychodzili uśmiechnięci, a my ze Zdzisławem mieliśmy z tego nie lada satysfakcję. 




Naszła mnie po tych zajęciach taka refleksja. My, to jest fotografowie, pracujemy twórczo, tworzymy fotografie, reportaże (nie ja akurat, ale piszę ogólnie), zestawy, wyrażamy siebie i pokazujemy innym świat. Powstają wystawy, albumy, książki fotograficzne, fotokasty. Mamy własne strony internetowe, profile na Facebooku i Instagramie, zrzeszamy się w organizacje, tworzymy instytucje kultury, uczestniczymy w konkursach i festiwalach. Ale czy my właściwie mamy własną widownię, czy robimy to dla siebie samych? Ewentualnie dla siebie na wzajem? 



Wyobrażacie sobie sytuację, że do kina chodzą tylko ludzie zawodowo związani z filmem? Albo, że do opery chodzą tylko muzycy? Co gdyby książki czytali tylko pisarze? Każda z tych dziedzin przeżyłaby chyba potężny kryzys, a może nawet nigdy by się nie rozwinęła. Dlaczego więc odbiorcami fotografii artystycznej są w przygniatającej większości ludzie związani z fotografią? Dlatego, że "wszyscy jesteśmy fotografami"? Nie, gdyż to stwierdzenie jest tak samo prawdziwe jak to, że każdy kto umie pisać jest pisarzem. Dlaczego nie mamy widowni, a zbłąkane dusze, które pomyliły wejście do kebaba z tym do galerii, wycofują się rakiem uciekając wzrokiem od tego co wisi na ścianach? 



Nie postrzegają w fotografii niczego nadzwyczajnego. Nie widzą sztuki w fotografii dokumentalnej. Nie chcą zaprzątać sobie głów trudnymi tematami poruszanymi przez fotoreporterów. Uważają, że przy odrobinie znajomości Photoshopa, każdy może być Andreasem Gurskym, choć raczej nie znają tego nazwiska. I że sztuką to jest jeleń na rykowisku z mocno przesuniętym w prawo suwaczkiem saturacji. A w ogóle to artystą fotografem może być każdy, bo przecież każdy smartfon robi "pstryk". Dodatkowo na lekcjach plastyki, w podstawówce rysowali sześciany i perspektywę i na tym się ich wiedza o działalności artystycznej kończy.



Każde z powyższych razem i osobno jest prawdziwe. Niestety. Wiedza i obycie w narodzie bardzo kuleją. Jakimś zrozumieniem ogółu cieszy się fotografia dekoracyjna i to właściwie tyle. 



Warsztaty jakie odbyły się w Gnieźnie są moim zdaniem genialnym przykładem tego, jak można nad tym problemem pracować. Podczas zajęć uczestnicy nie tylko wysłuchali arcyciekawego wykładu o początkach fotografii, ale mogli sami zobaczyć jak to się dzieje że dziurka w blaszce zrobiona szpilką tworzy obraz. W końcu sami wykonali własne aparaty, a potem wykonali i wywołali (z naszą skromną pomocą) zdjęcia. I wcale nie chodziło tu o to, żeby kogoś zarazić myślą o własnej twórczości, nie uprawialiśmy też tak częstej i irytującej autopromocji. Celem była dobra zabawa i nic więcej. Co tak na moje fotograficzne oko, całkiem nieźle się udało. 



Tak, na warsztaty przyszli ludzie zainteresowani tematem, ale do kina też idziesz na film, który chcesz obejrzeć, prawda? Co nie oznacza, że jesteś reżyserem.


niedziela, 15 września 2019

Co fotografią jest, a co nie jest

Siadając do tego tekstu jestem pod wpływem wystawy jaką można obejrzeć w poznańskim Arsenale pt. Pułapki_Symulacje_Transmisje, obszary postfotografii. 

 Zacznę od zdefiniowania fotografii. Powinno być łatwo, prawda? Przecież każdy z nas widzi fotografie codziennie. Tak? A może to tylko zdjęcia, nie fotografia? Są to synonimy, czy raczej nie? "Zdjęcie" powinno pochodzić od słowa "zdjąć", "zdjąć" czyjś portret, "zdjąć" pejzaż, "zdjąć" świeżego trupa na miejscu zbrodni. "Zdjąć", więc pokazać takim jakim ten trup był, a sfotografować? To jest "narysować światłem"? Czy ów trup nam przypadkiem nie ożyje?  

 Wikipedia twierdzi, że fotografia to: "zbiór wielu różnych technik, których celem jest zarejestrowanie trwałego, pojedynczego obrazu za pomocą światła. Potoczne znaczenie zakłada wykorzystanie układu optycznego, choć nie jest to konieczne np. przy rayografii". 

 Z kolei profesor Stefan Wojnecki nazwał fotografią "żywą" projekcję biegających mrówek na ścianie galerii (za Jarosławem Klupsiem, wstęp do monografii Photography is photography). Co jest, jak mniemam, inkarnacją jego koncepcji, że fotografie tworzy się z kształtów, czynników danych a priori.  

Problem z fotografią jako pojęciem jest taki, że wymyka się dziś ona spod jakichkolwiek definicji. Chciałbym Wam przypomnieć myśl z jednego z poprzednich postów, że język, a więc i pojęcia, jeśli nie są z góry określone, mają prawo ewoluować, a ich zbiór znaczeniowy rozrastać się, łączyć z innymi, bądź kurczyć. To co fotografią nie miało prawa być wczoraj, dziś już może spokojnie nią być. Posłużę się przykładem jednej z moich prac z Perspektywy Kosmicznej.



To fotografia analogowa nocnego nieba nad Biskupicami Wielkopolskimi, na którą "nakapałem" tu i ówdzie gorącym woskiem. Tak powstała, pewna, niecyfrowa, rozszerzona (tak - celowo użyłem tego słowa), dwuwymiarowa rzeczywistość. Czy jest to więc fotografia? Całość jest zarejestrowana za pomocą światła: zdjęcie moim wysłużonym Pentaconem, a modyfikacje skanerem. Technicznie rzecz ujmując to "wash and go" zdjęcia i fotogramu. W dodatku wylądowało potem na komputerze, gdzie dokonałem retuszu. Zgodnie z Wikipedią to chyba jest fotografia, ale czy profesor Wojnecki by się zgodził? Przecież plamy nie były kształtami danymi a priori w momencie fotografowania, powstały na etapie modyfikacji. Zostały jednak zarejestrowane, więc istniały. Odwołam się do Mojej Teorii Fotografii profesora, gdzie na stronie 51. możemy przeczytać że fotogramy, a przywołany jest tutaj Bronisław Schlabs, to obraz heliograficzny, którego zastosowanie rozwija się w kierunku przetwarzania i syntezowania cyfrowego w tym obrazu fotorealistycznego, ale nie zarejestrowanego kamerą. Na stronie 53. mamy Model przestrzeni społecznej komunikacji, gdzie w obszarze fotografii profesor ujmuje obraz heliograficzny.

 Ufff ... czyli jednak fotografia. Skomplikujmy trochę sprawę poniższą, no właśnie, jeszcze fotografią? Czy już "postfotografią"?



Proces? Praca składa się z fotografii nieba nocnego, około 2 w nocy, w najciemniejszym miejscu jakie znalazłem w promieniu 2km od domu (ciemno było, zimno, a ja śpiący, więc dalej nie szukałem) oraz drugiej takiej samej fotografii z moją postacią prześwietloną za pomocą zewnętrznej lampy błyskowej. Plama i jej zakrzywiająca przestrzeń aura zostały dodane w postprodukcji, jedna między, druga na obie warstwy zdjęć. Postać z kolei została przeformowana, bo szeroki kąt obiektywu sprawił, że wyglądało jakbym się wypinał na widza.  Nikogo nie oszukam, że tak właśnie wyglądała rzeczywistość przed aparatem, nawet nie próbuję. Cała koncepcja była oparta o Photoshopa. Spora część prezentowanej pracy nigdy nie istniała a priori, ale skoro fotogramy Schlabsa się mieściły w definicji fotografii, to dlaczego to już nie? Dlatego, że ostateczny obraz nie został zarejestrowane na podłożu światłoczułym? Nie wierzę, że odpowiedź mogłaby być tak płytka. Nie wierzę, bo cały wywód czerpany zarówno z profesora Wojneckiego, jak i z przytoczonej wystawy, oparty jest o rozumienie fotografii, a nie proces jej powstawania. 

Dlaczego więc wystawa obwieszcza, że "fotografia się skończyła" i że teraz to tylko postfotografia? Zgodnie z moim rozumieniem tematu dlatego, że jako widzowie utraciliśmy zaufanie do medium. Nigdy nie możemy być pewni, czy zdjęcie nie jest przypadkiem sprawną manipulacją. Przecież wszyscy widzieliśmy w kinach zagładę Nowego Yorku. I to nie raz. Tylko czy tak na prawdę w okresie po II Wojnie Światowej kiedykolwiek to zaufanie mieliśmy? Pamiętacie znikających ze zdjęć kumpli Józefa S., albo potwora z Loch Ness? Albo przybijającego piąteczkę Clintonowi Jurka Kilera? 

"Tworzymy fantomy rzeczywistości". Tak - to prawda. Trafiłem niedawno na artykuł, w którym udowadniano, że im częściej robisz sobie selfie, tym większe prawdopodobieństwo, że jesteś nieszczęśliwy i szukasz akceptacji. Nic w tym odkrywczego, wszyscy to gdzieś pod skórą czuliśmy, prawda? Ale czy nie tworzyliśmy fotografiami takich fantomów wcześniej? Zdjęcia amerykańskich żołnierzy z obciętymi głowami Japończyków, nie miały podobnej funkcji? Zdjęcia w albumie rodzinnymi na tle nowego Porsche napotkanego podczas wycieczki do Niemiec? Bądź sesja zdjęciowa u fotografa tuż po niedzielnej mszy w kościele?

 Tak, zjawisko się upowszechniło. Jak i sama fotografia. W 2017 roku wykonano więcej zdjęć niż w całej poprzedzającej ten rok historii. Nie pamiętam już nawet gdzie to słyszałem po raz pierwszy. Może więc przez to upowszechnienie wymieniane powyżej cechy, stały się bardziej widoczne? Ale czy to na prawdę oznacza, że "fotografia się skończyła"? Może po prostu ewoluuje? A może nigdy nie istniała w formie, jaką chcielibyśmy żeby była?  

Zostawiam Was z tymi przemyśleniami i z oczywiście prawdziwym zdjęciem Nessi (autor: Duke Weatherell):


czwartek, 5 września 2019

Kariera fotografa - post autorefleksyjny

W chwili w której piszę te słowa, w Katowicach trwają przygotowania do wystawy "Wokół Portretu", w której mam, bez słowa przesady, zaszczyt brać udział. Niestety nie mogę być dziś na wernisażu, gdyż nie pozwala mi na to proza życia. 

plakat wystawy z moją fotografią z cyklu Cosmic Perspective

W tym okresie mija także okrągłe 10 lat jak postanowiłem związać się zawodowo z fotografią. Jako kończący studia filologiczne dzieciak, chciałem znaleźć sobie coś, w czym mógłbym się realizować. Ponieważ do pracy za barem nikt mnie nie chciał przyjąć, a kariera kasjera w Biedronce zaburzała by mój "work-life balance", postanowiłem zająć się fotografią. Właściwie to po amatorsku, jako wesoły pstrykacz, zajmowałem się nią zawsze, jednak po sesji ślubnej, jaką mieliśmy z moją żoną, uznałem że zawodowstwo nie może być aż takie trudne.

Początki były skromne, założyłem że najłatwiej jest robić zdjęcia produktowe, więc od tego zacząłem. Oczywiście założenie było błędne, każdy wie że najłatwiej robi się wielkobudżetowe kampanie mody. Byłem jednak uparty i siedziałem przy stole z dwiema lampkami i amatorskim Canonem na plastikowym statywie. Raz po raz, po godzinach, pstrykałem zdjęcia dziewczynom z Maxmodels. W necie patrzyłem z podziwem jak jedni używają światła na swoich zdjęciach i z pogardą jak inni nadużywają Photoshopa. Sam korzystałem z Gimpa, więc może trochę zazdrościłem. 

Jakiś czas później, ojciec mojego współlokatora i kolegi z Korei Południowej, Polak żeby nie było, poprosił mnie o zrobienie paru reprodukcji swoich obrazów. Oczywiście nie miałem o tym pojęcia, więc zanim pojechałem je wykonać, musiałem o tym poczytać. Koniec końców jakoś wyszły  i powstała z nich pierwsza publikacja w jakiej maczałem palce. 

Chciałem się uczyć. Postanowiłem zapisać się do Akademii Fotografii. Byłem nawet na rozmowie kwalifikacyjnej, ale jak się okazało w tym właśnie roku, oddział poznański został zamknięty. Krótko mówiąc - zobaczyli moje portfolio i stwierdzili, że w tym mieście nie ma dla nich przyszłości. Po jakimś czasie zadzwonił jednak profesor Włodzimierz Włoszkiewicz (ojciec współlokatora z Korei) z pytaniem czy na próbę, tak przez pół roku, nie poprowadziłbym zajęć z fotografii na Wydziale Architektury Politechniki. Tyle tylko, że mam 2 tygodnie, żeby się przygotować, bo jakiś ktoś, kto miał to pierwotnie robić, w ostatniej chwili się wycofał. No tak, pewnie, przecież co? Ja nie dam rady? Cała wiedza o fotografii w 2 tygodnie? Pikuś. Uczyłem się więc sam, nie tylko te 2 tygodnie, ale całe następne 5 lat jakie pracowałem na wydziale, usiłując najpierw nadgonić wiedzę techniczną potrzebną do prowadzenia zajęć, potem wiedzę o sztuce i jeszcze łyknąć tu i tam czegoś, co pomogłoby mi być lepszym prowadzącym. Trochę jak prezydent Duda - uczyłem się ciągle i wszędzie. Jednocześnie powoli, trochę popychany, trochę inspirowany przez profesora płodziłem moje pierwsze próby twórcze. 


z cyklu Post Sapiens 

I tak w 2016 roku, w tym samym w którym zakończyłem przygodę z Wydziałem Architektury zostałem przyjęty do ZPAF. Za drugim razem, bo za pierwszym, dwa lata wcześniej, wyglądało jakbym chciał pisać doktorat po ukończeniu przedszkola. Z przyziemnych powodów i po sromotnej porażce jakiej doświadczyłem próbując prowadzić z kolegą szkołę artystyczną w Gnieźnie, w połowie 2017 roku ostro wziąłem się za pracę komercyjną. Dziś wypuszczam do moich klientów około tysiąca zdjęć rocznie. Fotografia stała się moim zawodem, z pełnymi tego konsekwencjami. Raz wchodzę do pracowni zmotywowany, innym razem mam nadzieję na awarię prądu. Codziennie muszę być kreatywny, ale nie tak jak Picasso, tylko jak hydraulik, który musi połączyć dwie rury o różnych średnicach, a z narzędzi ma ołówek i gumę do żucia. 



Po co to wszystko piszę? Po pierwsze dlatego, że słyszałem iż posty autorefleksyjne pozytywnie wpływają na konwersje. Po drugie dlatego, że coraz częściej wkurzają mnie opinie, jak to łatwo jest być fotografem czy artystą. Po trzecie dlatego, że chciałbym być dziś na wernisażu wystawy, w której udział jest ewidentnie moim największym osiągnięciem, ale nie mogę, bo przygotowuję zdjęcia papieru toaletowego. 




środa, 21 sierpnia 2019

Fotografikiem być, albo nie być


Artysta, rzemieślnik, artysta fotograf, artysta wizualny, fotografik a nawet artysta fotografik - kto jest kim? Czy artysta musi być uprzednio rzemieślnikiem i czy musi mieć „coś do powiedzenia”? Czym różni się fotografik od artysty fotografika? Czy fotografik to fotograf, który zna się też na grafice i czy koniecznie musi być już martwy? I kim w ogóle jest artysta wizualny?

Odlot! Pogubiliście się? Ani trochę się nie dziwię.


z cyklu Perspektywa Kosmiczna


W 2010 roku zakończyłem moje podstawowe studia, które ciągnęły się niemożebnie, bo nie byłem nazbyt pracowitym i zdolnym studentem. Odbywałem je na Wydziale Neofilologii UAM, a pracę magisterską pisałem u jednego z najlepszych językoznawców w kraju – profesora Jerzego Bańczerowskiego. Profesor budził respekt zarówno swoją wiedzą, trzeźwością umysłu, błyskotliwością jak i tym, że do wszystkich mówił podniesionym głosem. Na seminarium magisterskim postanowiłem dostosować się do tej metody komunikacji, więc obaj rozmawialiśmy ze sobą podniesionymi głosami na poważne, nie tylko językoznawcze tematy, aż gardło bolało.

W grudniu 2016 roku zostałem przyjęty do Związku Polskich Artystów Fotografików. Otrzymałem tytuł „artysty fotografika” i bez większej refleksji postanowiłem używać go w swoich biogramach, bo to w końcu tytuł. Refleksja przyszła, gdy z czasem zacząłem zauważać, że słowo fotografik używane jest na lewo i prawo w formie zamiennika słowa fotograf, tyle tylko że fotografik brzmi bardziej dumnie i poważnie. Zdarzało mi się też słyszeć stwierdzenia, że ktoś „uprawia fotografikę”, albo że „prawdziwy fotografik to taki, co łączy fotografię i grafikę”. Pod koniec zeszłego roku trafiłem natomiast na dający do myślenia artykuł Joanny Kinowskiej na jej blogu „Miejsce Fotografii” i powoli zacząłem sobie to wszystko układać.


bez tytułu

Mamy sierpień roku 2019 i w ciągu ostatnich tygodni na temat nomenklatury fotograficznej trafiłem co najmniej parę razy. Najpierw kolega Tadek, przy piwie, stwierdził, że fotografa artystę od fotografa można odróżnić tym, że ma on, w przeciwieństwie do fotografa rzemieślnika, coś do powiedzenia. Pogląd ten, choć dla mnie zrozumiały, bo sam kiedyś tak myślałem, jest raczej dość powierzchowny i w bardzo niesprawiedliwy sposób traktuje nie tylko fotografów rzemieślników, ale również sporą część uznanych artystów. Po paru dniach na Fotoblogii pojawił się artykuł pani Justyny Koczur-Czarny, w którym dowodzi ona, że artysta fotograf to stopień wyżej niż fotograf rzemieślnik. Ten iście bułhakowski sposób rozumowania nie spodobał mi się na tyle, że pokusiłem się o napisanie komentarza pod owym artykułem, co robię niezwykle rzadko.

O co tu w ogóle chodzi? Otóż w 1927 roku na światło dzienne wypłynął termin „fotografik”. Autorem tego, istniejącego tylko w języku polskim pojęcia jest Jan Bułhak, a jego motywacja to odróżnienie fotografa rzemieślnika od artysty. Tak więc w czasach Bułhaka „fotografik” to nikt inny jak „artysta fotograf”. Termin został stworzony sztucznie i był czystą zagrywką marketingową, która miała na celu powstanie elitarnego środowiska artystów. Kłopot w tym, że Bułhak był piktorialistą, a piktorializm dominującą, jeśli nie jedyną dziedziną fotografii artystycznej. Stąd Joanna Kinowska postuluje przypisanie terminu „fotografik” tylko i wyłącznie piktorialistom. Jest to o tyle ciekawe, że parę lat temu miałem niebywałą przyjemność poznać, nieżyjącego już niestety, Mieczysława Wielomskiego – założyciela i szefa organizacji o nazwie Piktorial Team. Piktorial Team zajmował się dziedziną zwaną modern lub neopiktorializmem, czyli współczesną inkarnacją piktorializmu. Jeśli więc Joanna Kinowska ma słuszność i jeśli nie ograniczać się argumentem historycznym to członkom tej organizacji również należy się określenie „fotografik”, ewentualnie „neofotografik”. Jeśli jednak chcemy użyć argumentu historycznego, to w jaki sposób ograniczyć go tylko do piktorializmu? W końcu piktorializm, fotografika i fotografia artystyczna były w owym czasie niemal synonimami, czyli posiadały wspólne pole semantyczne. Tyle tylko, że piktorializm to nurt, który miał nawet własne zasady sformułowane przez Roberta Demach'ego w 1907 roku na łamach Camera Work (przyznam, że nie udało mi się tego zweryfikować, powtarzam za stroną Pictorial Teamu), tak więc jego pole znaczeniowe miało wyraźnie zarysowane granice, co oznacza że nie mogło się powiększać. Natomiast pola znaczeniowe pojęć "fotografii artystycznej" i "fotografiki" nie miały takich ograniczeń. Gdzie i na jakich zasadach mamy więc postawić granicę w historii do której uznajemy istnienie "fotografiki", a za którą już tylko "fotografii artystycznej"? Przyznam, że całe te rozważania stawiają w ciekawym kontekście wypowiedź jednego z moich byłych kolegów, uzbrojonego w tytuł dr-a habilitowanego sztuki, który na jednej z rad Wydziału Architektury powiedział, że moje zajęcia powinny być zajęciami z fotografiki, a nie z fotografii.

Różnica między fotografem rzemieślnikiem, a artystą fotografem jest chyba dość jasna. To przecież to natchnienie, ta metafizyczna iskra i przekaz zawarty w dziele sprawia, że ktoś przestaje być rzemieślnikiem, a staje się artystą. Powszechnie wiadomo, że autor to ktoś, kto coś zrobi pod swoim nazwiskiem, twórca to ten, co tworzy, a artysta, to ten co posiada nieosiągalną dla innych metafizyczną wiedzę na każdy temat, o którym pomyśli. Najlepsze w tym wszystkim jest to, że to pogląd dość powszechny i oczywiście kompletnie nieprawdziwy. W czasach, gdy nie było fotografii, nie było malarstwa abstrakcyjnego, artystą był właściwie każdy twórca, byli oczywiście artyści lepsi i gorsi, ale wątpię, żeby ktoś dywagował, czy William Turner, malując okręty i sceny marynistyczne jest natchnionym artystą czy tylko malarzem. Matejko? Sprawny malarz czy artysta? A może pojęcie „artysta” to taki sam, jak „fotografik” choć naturalnie wypływający z historii sztuki, zabieg marketingowy?


Samopodobieństwo

Warsztat artysty, wiadomo - rzecz niezbędna, bez niego żaden z artystów nie może być artystą. Logiczne więc, że Justyna Kocur-Czarny w swoim artykule na Fotoblogii słusznie dowodzi, że aby stać się artystą fotografem, trzeba uprzednio być dobrym fotografem rzemieślnikiem. Kłopot w tym, że warsztat artysty fotografa i fotografa rzemieślnika jest zupełnie inny. I nie mam na myśli tego, że rzemieślnik zna się na oświetleniu, na pamięć wykuł instrukcję obsługi aparatu, posługuje się Photoshopem i ma światłomierz w oczach, a artysta zna, dajmy na to techniki szlachetne. Warsztat artysty nie musi i raczej w większości przypadków nie jest oparty o świat materialny, to może być wiedza, wrażliwość, umiejętność unikalnego postrzegania świata, a prace artystyczne mogą, ale wcale nie muszą być dopracowanymi technicznie popisami umiejętności. Żeby to zrozumieć wystarczy wizyta w najbliższej galerii sztuki. Artystą też nie musi być ktoś, kto „ma coś do powiedzenia”. Jeśli tak jest, chciałbym poznać przekaz dzieł Jacksona Pollocka lub Francisa Bacona. A przede wszystkim, co jeśli twórca zdaje sobie sprawę z tego, że sztuka odbierana jest wielowymiarowo i indywidualnie? Jeśli jego celem jest możliwość interpretowania prac przez widzów na swój własny, indywidualny sposób, czy to jest jeszcze działalność artystyczna, czy już nie?

Język jakim się posługujemy jest lustrem odbijającym naszą codzienność. Kształtują go nasze poglądy, pragnienia, wiedza, kultura i ewolucja. Słyszeliście, że istnieje plemię Eskimosów, które w swoim języku ma paręnaście określeń na śnieg, ale ani jednego na plażę? Ten przykład pokazuje jak naturalnie w stosunku do naszych potrzeb kształtuje się język. Niezaprzeczalne jest, że pojęcie „fotografik” jest pojęciem sztucznym, osobiście myślę, że choć powstały inaczej, „artysta” również. Jednak, co widać po opisanym przeze mnie bałaganie, istnieje potrzeba rozróżnienia artysty od rzemieślnika, fotografa od artysty fotografa. Gdyby było inaczej, pojęcia te roztopiłyby się same jak zeszłoroczny, eskimoski śnieg w dobie globalnego ocieplenia. Język kształtuje się naturalnie i nie zmienimy go nakazami i zakazami stosowania pojęć, a tym bardziej sztucznym określaniem ich granic semantycznych. Próbowały tego władze PRL, jednak o "zwisie męskim prostym" mówimy dziś już tylko w kontekście żartu. I tak: do aktualnego chaosu doprowadziły właśnie takie próby. Jeśli ktoś więc chce „uprawiać fotografikę”, określać się „artystą wizualnym” czy będąc członkiem ZPAF „artystą fotografikiem” (jest to oficjalny tytuł ZPAF, w wolnym tłumaczeniu: artysta artysta fotograf lub artysta fotograf do kwadratu), to niech tak będzie. Nie dość że nie mam z tym problemu, to uważam że są okazje, gdzie użycie tego tytułu jest uzasadnione. I może lepiej pojęciom nie przeszkadzać, niech ewoluują same.



wtorek, 20 sierpnia 2019

Rzeczywistość fotografowana





Dzieło powyższe to fotografia produktowa mojego autorstwa przedstawiająca podajnik do papieru toaletowego, wykonana na zlecenie jednego z moich klientów (marka do wiadomości każdego, kto zauważył logo). Nie, to nie jest próba podrobienia fontanny Duchamp'a, ale punkt wyjścia do rozważań na temat rejestracji rzeczywistości.

Jakiś czas temu wspominałem, że jednym z problemów, a jednocześnie wielkim atutem fotografii jest jej skłonność do dokumentowania świata. Jakkolwiek byśmy do tego medium nie podeszli, zawsze jest ono dziedziną która rejestruje zastaną lub zainscenizowaną rzeczywistość. Patrząc na to pod innym kątem: wielkim wyróżnikiem medium fotografii jest to, że widz zawsze spodziewa się że patrzy na fragment świata widziany przez twórcę w momencie powstawania zdjęcia. Ten fakt ma swoje daleko idące konsekwencje, choćby natury etycznej, o czym pisałem ostatnio. Czy w takim razie możemy się pokusić o stwierdzenie, że gdyby nie było fotografii, można by ją zastąpić choćby odpowiednią inscenizacją? Jaka jest różnica między fotografiami, a hiperrealistycznym malarstwem, rzeźbą czy grafiką? Czasem przeglądając fotografie niektórych autorów, szczególnie dotyczy to mody, portretów i nagości (akt to termin poważnie dziś nadużywany), zastanawiam się co z umiejętności, warsztatu fotograficznego, a przede wszystkim aktywności umysłowej, decyduje o tym, że ta fotografia przemawia do widzów. Często dochodzę do wniosku, że to nie sama fotografia jest dobra, tylko modelka piękna, makijaż nieźle zrobiony, ładnie słońce pejzaż oświetliło lub sprawnie dobrano scenografię. Albo, o zgrozo! umiejętnie przeprowadzono manipulacje graficzne. Ile jest więc fotografa w fotografii? Czy jest tylko elementem organicznym, którego funkcją jest naciskanie przycisku w odpowiednim momencie, a potem odpowiednie przygotowanie czy nawet przekształcenie fotografii w Photoshopie? Czy naprawdę tylko w tym jest cały kunszt? Czy zdjęcie, mówiąc kolokwialnie, „gołej baby w polu”, choćby bardzo kolorowe, choćby na prawdę ładnej, choćby dobrze skadrowane i oświetlone, to na prawdę jest już sztuka? Przecież to owej „gołej baby” obecność decyduje o atrakcyjności fotografii, a fotograf ją tak naprawdę tylko zarejestrował!


The Pond Moonlight - Edward Steichen

Niewiele ponad wiek temu rozwijał się na świecie piktorializm - nurt który zadawał kłam twierdzeniu, że fotografia, jako proces zautomatyzowany, nie może być sztuką. Powyżej prezentuję moją ulubioną fotografię z tego okresu. Prace piktorialistów były unikatowe – często wykonywane w technikach niepozwalających na kopiowanie, ingerowano również w sam obraz ręcznie go kształtując. Fotografia nie była ówcześnie medium tak powszechnym jak dziś, pewnie nawet nie w ułamku procenta. Wczesne fotografie nie przypominały swoją plastyką tak mocno rzeczywistości jak zdjęcia choćby ze smartfona, a ludzie nie przywykli jeszcze do fotografii jako do dokumentu rzeczywistości. Przede wszystkim jednak piktorialnym ingerencjom w obraz było bliżej do gestu plastycznego niż do retuszu lub innego „podrabiania” rzeczywistości. Ktoś zapyta: „dzisiaj przecież można to zrobić w Photoshopie, więc skoro tamto było sztuką, to dlaczego Photoshop nie może pełnić tej samej roli?”. Otóż może, ale będzie to zależało od tego jak go użyjemy. Jeśli będziemy swoimi działaniami imitować rzeczywistość, która tak naprawdę nigdy nie istniała, to mamy problem z oszustwem, zaburzeniem unikatowej relacji widz-fotograf. Sprawa będzie przedstawiać się inaczej jeśli pokusimy się o manipulacje obrazem w sposób kreatywny. W obu przypadkach jednak obraz przestaje być fotografią. Czy zatem piktorialiści balansowali na krawędzi medium? Moim zdaniem tak.



Lust – Krzysztof Ślachciak

Co więc z tym widzem, który spodziewa się po fotografii, że zobaczy na niej rzeczywistość? Otóż odbiorca fotografii, może widzieć ją jako dokumentacje, ale może również jako dzieło aktywności umysłowej fotografa. Weźmy wspominaną już wcześniej „gołą babę w polu”. Jeśli jej obecność i wdzięki zepchną na drugi plan kunszt fotografa, mamy raczej do czynienia z prostym przedstawieniem, choćby nawet najbardziej kolorowym, z najbardziej wygładzoną skórą. Jaki jest więc sens, oczywiście poza ukontentowaniem samej modelki, w postprodukcyjnej pogoni za wyidealizowaniem obrazu? Usilnie twierdzę, i to już w drugim felietonie, że robiąc tak nie tylko gubimy w tym udział własny, ale wręcz oszukujemy naszego widza. Jak więc tego uniknąć? Otóż moim zdaniem wszystko sprowadza się do świadomości odbiorcy, że patrzy na obraz przetworzony. Jeśli jest tego świadomy, o żadnym oszustwie nie może być mowy. Ba, zdając sobie z tego sprawę ma szanse wniknąć głębiej w fotografię niż tylko kontemplować zarejestrowany widok, ma szanse docenić i dostrzec kreatywną rolę fotografa. Nie chodzi tutaj o podpisywanie zdjęć tekstem „Uwaga, manipulacja”, ale o użycie takich zabiegów formalnych, aby było to czytelne już w samym obrazie. Oczywiście zakładam, że owe przetworzenia są wykonane metodami fotograficznymi.




z cyklu Strange Lights – Krzysztof Ślachciak




Profesor Stefan Wojnecki w skrypcie „Moja Teoria Fotografii” opisuje zagadnienie obrazu przypominającego fotografię, ale nią niebędącego, gdzie za profesorem Leszkiem Szurkowskim nazywa go „obrazem fotomorficznym”. Takim obrazem jest niewątpliwie fotografia przetworzona tak, że obrazuje nieistniejącą przestrzeń czy obiekty w sposób udający ich realność. Profesor Wojnecki opisuje to zjawisko nie racjonalizując czy jest ono korzystne, czy też nie. Ja natomiast pokuszę się o stwierdzenie, że z punktu widzenia opisywanej przeze mnie fotograficznej unikalności relacji widza z twórcą, obraz fotomorficzny jest złem wcielonym i należy go unikać jak ognia.



z cyklu Mara – Krzysztof Ślachciak

Oczywiście są tacy, którzy zajęli się fotografią, bo wydawała im się prostą metodą aby się wyrażać, lub częściej, aby zaspokoić swoją próżność budząc zachwyty swojej większej lub mniejszej publiczności. Są jednak też i tacy, którzy zajęli się fotografią, bo uważają ją za coś wyjątkowego, za metodę tworzenia obrazów w sposób intelektualny, wręcz niematerialny, często określany słowem „magiczny”: kadrem, punktem widzenia, bezpośrednim odbiciem światła od rzeczywistości. I choć pewnie nasi widzowie w taki sposób tego nie analizują, to podświadomie zdają sobie z tego sprawę i dlatego spodziewają się zobaczyć wycinek naszej rzeczywistości. Rzeczywistości być może nie zawsze przedstawionej realistycznie, ale rzeczywistości takiej jaką w chwili fotografowania widział autor. Widz ufa więc że to, co widzi to namalowana odbitym od rzeczywistości światłem prawda autora. Ta relacja zniknie, jeśli przyzwyczaimy naszych widzów do fotomorfizmu, jeśli patrząc na fotografię widz powie: „to na pewno zrobione w Photoshopie”. Ja się z tym spotykam, bo korzystam z malowania światłem, multieskpozycji, poruszeń i innych fotograficznych środków formalnych rejestrując fotografię mojego osobistego, prawdziwego, choć często ulotnego świata. Światło jest przecież ulotne, choć w stu procentach rzeczywiste. Powszechność i przyzwyczajenie odbiorców do obrazów fotomorficznych może sprawić, że z tym problemem zetkną się nawet dokumentaliści. A może to już się dzieje? I co z tym fantem zrobić? A może rzeczywiście będziemy kiedyś opowiadać późniejszym pokoleniom, że było kiedyś coś takiego jak fotografia?


Bardziej prawdopodobne, że nie jesteśmy wyjątkowi

Ostatnimi czasy, w przypływie jesiennej melancholii, w mojej głowie urodziły się pomysły na prace, których temat zgłębiam już od dobrze paru...