Dzieło powyższe to fotografia produktowa mojego autorstwa przedstawiająca podajnik do papieru toaletowego, wykonana na zlecenie jednego z moich klientów (marka do wiadomości każdego, kto zauważył logo). Nie, to nie jest próba podrobienia fontanny Duchamp'a, ale punkt wyjścia do rozważań na temat rejestracji rzeczywistości.
Jakiś czas temu
wspominałem, że jednym z problemów, a jednocześnie wielkim atutem
fotografii jest jej skłonność do dokumentowania świata.
Jakkolwiek byśmy do tego medium nie podeszli, zawsze jest ono
dziedziną która rejestruje zastaną lub zainscenizowaną
rzeczywistość. Patrząc na to pod innym kątem: wielkim wyróżnikiem
medium fotografii jest to, że widz zawsze spodziewa się że patrzy
na fragment świata widziany przez twórcę w momencie powstawania
zdjęcia. Ten fakt ma swoje daleko idące konsekwencje, choćby
natury etycznej, o czym pisałem ostatnio. Czy w takim razie możemy
się pokusić o stwierdzenie, że gdyby nie było fotografii, można
by ją zastąpić choćby odpowiednią inscenizacją? Jaka jest
różnica między fotografiami, a hiperrealistycznym malarstwem,
rzeźbą czy grafiką? Czasem przeglądając fotografie niektórych
autorów, szczególnie dotyczy to mody, portretów i nagości (akt to
termin poważnie dziś nadużywany), zastanawiam się co z
umiejętności, warsztatu fotograficznego, a przede wszystkim
aktywności umysłowej, decyduje o tym, że ta fotografia przemawia
do widzów. Często dochodzę do wniosku, że to nie sama fotografia
jest dobra, tylko modelka piękna, makijaż nieźle zrobiony, ładnie
słońce pejzaż oświetliło lub sprawnie dobrano scenografię.
Albo, o zgrozo! umiejętnie przeprowadzono manipulacje graficzne. Ile
jest więc fotografa w fotografii? Czy jest tylko elementem
organicznym, którego funkcją jest naciskanie przycisku w
odpowiednim momencie, a potem odpowiednie przygotowanie czy nawet
przekształcenie fotografii w Photoshopie? Czy naprawdę tylko w tym
jest cały kunszt? Czy zdjęcie, mówiąc kolokwialnie, „gołej
baby w polu”, choćby bardzo kolorowe, choćby na prawdę ładnej,
choćby dobrze skadrowane i oświetlone, to na prawdę jest już
sztuka? Przecież to owej „gołej baby” obecność decyduje o
atrakcyjności fotografii, a fotograf ją tak naprawdę tylko
zarejestrował!
The Pond Moonlight -
Edward Steichen
Niewiele ponad wiek temu
rozwijał się na świecie piktorializm - nurt który zadawał kłam
twierdzeniu, że fotografia, jako proces zautomatyzowany, nie może
być sztuką. Powyżej prezentuję moją ulubioną fotografię z tego
okresu. Prace piktorialistów były unikatowe – często wykonywane
w technikach niepozwalających na kopiowanie, ingerowano również w
sam obraz ręcznie go kształtując. Fotografia nie była ówcześnie
medium tak powszechnym jak dziś, pewnie nawet nie w ułamku
procenta. Wczesne fotografie nie przypominały swoją plastyką tak
mocno rzeczywistości jak zdjęcia choćby ze smartfona, a ludzie nie
przywykli jeszcze do fotografii jako do dokumentu rzeczywistości.
Przede wszystkim jednak piktorialnym ingerencjom w obraz było bliżej
do gestu plastycznego niż do retuszu lub innego „podrabiania”
rzeczywistości. Ktoś zapyta: „dzisiaj przecież można to zrobić
w Photoshopie, więc skoro tamto było sztuką, to dlaczego Photoshop
nie może pełnić tej samej roli?”. Otóż może, ale będzie to
zależało od tego jak go użyjemy. Jeśli będziemy swoimi
działaniami imitować rzeczywistość, która tak naprawdę nigdy
nie istniała, to mamy problem z oszustwem, zaburzeniem unikatowej
relacji widz-fotograf. Sprawa będzie przedstawiać się inaczej
jeśli pokusimy się o manipulacje obrazem w sposób kreatywny. W obu
przypadkach jednak obraz przestaje być fotografią. Czy zatem
piktorialiści balansowali na krawędzi medium? Moim zdaniem tak.
Lust – Krzysztof
Ślachciak
Co więc z tym widzem,
który spodziewa się po fotografii, że zobaczy na niej
rzeczywistość? Otóż odbiorca fotografii, może widzieć ją jako
dokumentacje, ale może również jako dzieło aktywności umysłowej
fotografa. Weźmy wspominaną już wcześniej „gołą babę w
polu”. Jeśli jej obecność i wdzięki zepchną na drugi plan
kunszt fotografa, mamy raczej do czynienia z prostym przedstawieniem,
choćby nawet najbardziej kolorowym, z najbardziej wygładzoną
skórą. Jaki jest więc sens, oczywiście poza ukontentowaniem samej
modelki, w postprodukcyjnej pogoni za wyidealizowaniem obrazu?
Usilnie twierdzę, i to już w drugim felietonie, że robiąc tak nie
tylko gubimy w tym udział własny, ale wręcz oszukujemy naszego
widza. Jak więc tego uniknąć? Otóż moim zdaniem wszystko
sprowadza się do świadomości odbiorcy, że patrzy na obraz
przetworzony. Jeśli jest tego świadomy, o żadnym oszustwie nie
może być mowy. Ba, zdając sobie z tego sprawę ma szanse wniknąć
głębiej w fotografię niż tylko kontemplować zarejestrowany
widok, ma szanse docenić i dostrzec kreatywną rolę fotografa. Nie
chodzi tutaj o podpisywanie zdjęć tekstem „Uwaga, manipulacja”,
ale o użycie takich zabiegów formalnych, aby było to czytelne już
w samym obrazie. Oczywiście zakładam, że owe przetworzenia są
wykonane metodami fotograficznymi.
z
cyklu Strange Lights – Krzysztof
Ślachciak
Profesor Stefan Wojnecki
w skrypcie „Moja Teoria Fotografii” opisuje zagadnienie obrazu
przypominającego fotografię, ale nią niebędącego, gdzie za
profesorem Leszkiem Szurkowskim nazywa go „obrazem fotomorficznym”.
Takim obrazem jest niewątpliwie fotografia przetworzona tak, że
obrazuje nieistniejącą przestrzeń czy obiekty w sposób udający
ich realność. Profesor Wojnecki opisuje to zjawisko nie
racjonalizując czy jest ono korzystne, czy też nie. Ja natomiast
pokuszę się o stwierdzenie, że z punktu widzenia opisywanej przeze
mnie fotograficznej unikalności relacji widza z twórcą, obraz
fotomorficzny jest złem wcielonym i należy go unikać jak ognia.
z cyklu Mara –
Krzysztof Ślachciak
Oczywiście są tacy,
którzy zajęli się fotografią, bo wydawała im się prostą metodą
aby się wyrażać, lub częściej, aby zaspokoić swoją próżność
budząc zachwyty swojej większej lub mniejszej publiczności. Są
jednak też i tacy, którzy zajęli się fotografią, bo uważają ją
za coś wyjątkowego, za metodę tworzenia obrazów w sposób
intelektualny, wręcz niematerialny, często określany słowem
„magiczny”: kadrem, punktem widzenia, bezpośrednim odbiciem
światła od rzeczywistości. I choć pewnie nasi widzowie w taki
sposób tego nie analizują, to podświadomie zdają sobie z tego
sprawę i dlatego spodziewają się zobaczyć wycinek naszej
rzeczywistości. Rzeczywistości być może nie zawsze przedstawionej
realistycznie, ale rzeczywistości takiej jaką w chwili
fotografowania widział autor. Widz ufa więc że to, co widzi to
namalowana odbitym od rzeczywistości światłem prawda autora. Ta
relacja zniknie, jeśli przyzwyczaimy naszych widzów do
fotomorfizmu, jeśli patrząc na fotografię widz powie: „to na
pewno zrobione w Photoshopie”. Ja się z tym spotykam, bo korzystam
z malowania światłem, multieskpozycji, poruszeń i innych
fotograficznych środków formalnych rejestrując fotografię mojego
osobistego, prawdziwego, choć często ulotnego świata. Światło
jest przecież ulotne, choć w stu procentach rzeczywiste.
Powszechność i przyzwyczajenie odbiorców do obrazów
fotomorficznych może sprawić, że z tym problemem zetkną się
nawet dokumentaliści. A może to już się dzieje? I co z tym fantem
zrobić? A może rzeczywiście będziemy kiedyś opowiadać
późniejszym pokoleniom, że było kiedyś coś takiego jak
fotografia?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz