niedziela, 15 września 2019

Co fotografią jest, a co nie jest

Siadając do tego tekstu jestem pod wpływem wystawy jaką można obejrzeć w poznańskim Arsenale pt. Pułapki_Symulacje_Transmisje, obszary postfotografii. 

 Zacznę od zdefiniowania fotografii. Powinno być łatwo, prawda? Przecież każdy z nas widzi fotografie codziennie. Tak? A może to tylko zdjęcia, nie fotografia? Są to synonimy, czy raczej nie? "Zdjęcie" powinno pochodzić od słowa "zdjąć", "zdjąć" czyjś portret, "zdjąć" pejzaż, "zdjąć" świeżego trupa na miejscu zbrodni. "Zdjąć", więc pokazać takim jakim ten trup był, a sfotografować? To jest "narysować światłem"? Czy ów trup nam przypadkiem nie ożyje?  

 Wikipedia twierdzi, że fotografia to: "zbiór wielu różnych technik, których celem jest zarejestrowanie trwałego, pojedynczego obrazu za pomocą światła. Potoczne znaczenie zakłada wykorzystanie układu optycznego, choć nie jest to konieczne np. przy rayografii". 

 Z kolei profesor Stefan Wojnecki nazwał fotografią "żywą" projekcję biegających mrówek na ścianie galerii (za Jarosławem Klupsiem, wstęp do monografii Photography is photography). Co jest, jak mniemam, inkarnacją jego koncepcji, że fotografie tworzy się z kształtów, czynników danych a priori.  

Problem z fotografią jako pojęciem jest taki, że wymyka się dziś ona spod jakichkolwiek definicji. Chciałbym Wam przypomnieć myśl z jednego z poprzednich postów, że język, a więc i pojęcia, jeśli nie są z góry określone, mają prawo ewoluować, a ich zbiór znaczeniowy rozrastać się, łączyć z innymi, bądź kurczyć. To co fotografią nie miało prawa być wczoraj, dziś już może spokojnie nią być. Posłużę się przykładem jednej z moich prac z Perspektywy Kosmicznej.



To fotografia analogowa nocnego nieba nad Biskupicami Wielkopolskimi, na którą "nakapałem" tu i ówdzie gorącym woskiem. Tak powstała, pewna, niecyfrowa, rozszerzona (tak - celowo użyłem tego słowa), dwuwymiarowa rzeczywistość. Czy jest to więc fotografia? Całość jest zarejestrowana za pomocą światła: zdjęcie moim wysłużonym Pentaconem, a modyfikacje skanerem. Technicznie rzecz ujmując to "wash and go" zdjęcia i fotogramu. W dodatku wylądowało potem na komputerze, gdzie dokonałem retuszu. Zgodnie z Wikipedią to chyba jest fotografia, ale czy profesor Wojnecki by się zgodził? Przecież plamy nie były kształtami danymi a priori w momencie fotografowania, powstały na etapie modyfikacji. Zostały jednak zarejestrowane, więc istniały. Odwołam się do Mojej Teorii Fotografii profesora, gdzie na stronie 51. możemy przeczytać że fotogramy, a przywołany jest tutaj Bronisław Schlabs, to obraz heliograficzny, którego zastosowanie rozwija się w kierunku przetwarzania i syntezowania cyfrowego w tym obrazu fotorealistycznego, ale nie zarejestrowanego kamerą. Na stronie 53. mamy Model przestrzeni społecznej komunikacji, gdzie w obszarze fotografii profesor ujmuje obraz heliograficzny.

 Ufff ... czyli jednak fotografia. Skomplikujmy trochę sprawę poniższą, no właśnie, jeszcze fotografią? Czy już "postfotografią"?



Proces? Praca składa się z fotografii nieba nocnego, około 2 w nocy, w najciemniejszym miejscu jakie znalazłem w promieniu 2km od domu (ciemno było, zimno, a ja śpiący, więc dalej nie szukałem) oraz drugiej takiej samej fotografii z moją postacią prześwietloną za pomocą zewnętrznej lampy błyskowej. Plama i jej zakrzywiająca przestrzeń aura zostały dodane w postprodukcji, jedna między, druga na obie warstwy zdjęć. Postać z kolei została przeformowana, bo szeroki kąt obiektywu sprawił, że wyglądało jakbym się wypinał na widza.  Nikogo nie oszukam, że tak właśnie wyglądała rzeczywistość przed aparatem, nawet nie próbuję. Cała koncepcja była oparta o Photoshopa. Spora część prezentowanej pracy nigdy nie istniała a priori, ale skoro fotogramy Schlabsa się mieściły w definicji fotografii, to dlaczego to już nie? Dlatego, że ostateczny obraz nie został zarejestrowane na podłożu światłoczułym? Nie wierzę, że odpowiedź mogłaby być tak płytka. Nie wierzę, bo cały wywód czerpany zarówno z profesora Wojneckiego, jak i z przytoczonej wystawy, oparty jest o rozumienie fotografii, a nie proces jej powstawania. 

Dlaczego więc wystawa obwieszcza, że "fotografia się skończyła" i że teraz to tylko postfotografia? Zgodnie z moim rozumieniem tematu dlatego, że jako widzowie utraciliśmy zaufanie do medium. Nigdy nie możemy być pewni, czy zdjęcie nie jest przypadkiem sprawną manipulacją. Przecież wszyscy widzieliśmy w kinach zagładę Nowego Yorku. I to nie raz. Tylko czy tak na prawdę w okresie po II Wojnie Światowej kiedykolwiek to zaufanie mieliśmy? Pamiętacie znikających ze zdjęć kumpli Józefa S., albo potwora z Loch Ness? Albo przybijającego piąteczkę Clintonowi Jurka Kilera? 

"Tworzymy fantomy rzeczywistości". Tak - to prawda. Trafiłem niedawno na artykuł, w którym udowadniano, że im częściej robisz sobie selfie, tym większe prawdopodobieństwo, że jesteś nieszczęśliwy i szukasz akceptacji. Nic w tym odkrywczego, wszyscy to gdzieś pod skórą czuliśmy, prawda? Ale czy nie tworzyliśmy fotografiami takich fantomów wcześniej? Zdjęcia amerykańskich żołnierzy z obciętymi głowami Japończyków, nie miały podobnej funkcji? Zdjęcia w albumie rodzinnymi na tle nowego Porsche napotkanego podczas wycieczki do Niemiec? Bądź sesja zdjęciowa u fotografa tuż po niedzielnej mszy w kościele?

 Tak, zjawisko się upowszechniło. Jak i sama fotografia. W 2017 roku wykonano więcej zdjęć niż w całej poprzedzającej ten rok historii. Nie pamiętam już nawet gdzie to słyszałem po raz pierwszy. Może więc przez to upowszechnienie wymieniane powyżej cechy, stały się bardziej widoczne? Ale czy to na prawdę oznacza, że "fotografia się skończyła"? Może po prostu ewoluuje? A może nigdy nie istniała w formie, jaką chcielibyśmy żeby była?  

Zostawiam Was z tymi przemyśleniami i z oczywiście prawdziwym zdjęciem Nessi (autor: Duke Weatherell):


czwartek, 5 września 2019

Kariera fotografa - post autorefleksyjny

W chwili w której piszę te słowa, w Katowicach trwają przygotowania do wystawy "Wokół Portretu", w której mam, bez słowa przesady, zaszczyt brać udział. Niestety nie mogę być dziś na wernisażu, gdyż nie pozwala mi na to proza życia. 

plakat wystawy z moją fotografią z cyklu Cosmic Perspective

W tym okresie mija także okrągłe 10 lat jak postanowiłem związać się zawodowo z fotografią. Jako kończący studia filologiczne dzieciak, chciałem znaleźć sobie coś, w czym mógłbym się realizować. Ponieważ do pracy za barem nikt mnie nie chciał przyjąć, a kariera kasjera w Biedronce zaburzała by mój "work-life balance", postanowiłem zająć się fotografią. Właściwie to po amatorsku, jako wesoły pstrykacz, zajmowałem się nią zawsze, jednak po sesji ślubnej, jaką mieliśmy z moją żoną, uznałem że zawodowstwo nie może być aż takie trudne.

Początki były skromne, założyłem że najłatwiej jest robić zdjęcia produktowe, więc od tego zacząłem. Oczywiście założenie było błędne, każdy wie że najłatwiej robi się wielkobudżetowe kampanie mody. Byłem jednak uparty i siedziałem przy stole z dwiema lampkami i amatorskim Canonem na plastikowym statywie. Raz po raz, po godzinach, pstrykałem zdjęcia dziewczynom z Maxmodels. W necie patrzyłem z podziwem jak jedni używają światła na swoich zdjęciach i z pogardą jak inni nadużywają Photoshopa. Sam korzystałem z Gimpa, więc może trochę zazdrościłem. 

Jakiś czas później, ojciec mojego współlokatora i kolegi z Korei Południowej, Polak żeby nie było, poprosił mnie o zrobienie paru reprodukcji swoich obrazów. Oczywiście nie miałem o tym pojęcia, więc zanim pojechałem je wykonać, musiałem o tym poczytać. Koniec końców jakoś wyszły  i powstała z nich pierwsza publikacja w jakiej maczałem palce. 

Chciałem się uczyć. Postanowiłem zapisać się do Akademii Fotografii. Byłem nawet na rozmowie kwalifikacyjnej, ale jak się okazało w tym właśnie roku, oddział poznański został zamknięty. Krótko mówiąc - zobaczyli moje portfolio i stwierdzili, że w tym mieście nie ma dla nich przyszłości. Po jakimś czasie zadzwonił jednak profesor Włodzimierz Włoszkiewicz (ojciec współlokatora z Korei) z pytaniem czy na próbę, tak przez pół roku, nie poprowadziłbym zajęć z fotografii na Wydziale Architektury Politechniki. Tyle tylko, że mam 2 tygodnie, żeby się przygotować, bo jakiś ktoś, kto miał to pierwotnie robić, w ostatniej chwili się wycofał. No tak, pewnie, przecież co? Ja nie dam rady? Cała wiedza o fotografii w 2 tygodnie? Pikuś. Uczyłem się więc sam, nie tylko te 2 tygodnie, ale całe następne 5 lat jakie pracowałem na wydziale, usiłując najpierw nadgonić wiedzę techniczną potrzebną do prowadzenia zajęć, potem wiedzę o sztuce i jeszcze łyknąć tu i tam czegoś, co pomogłoby mi być lepszym prowadzącym. Trochę jak prezydent Duda - uczyłem się ciągle i wszędzie. Jednocześnie powoli, trochę popychany, trochę inspirowany przez profesora płodziłem moje pierwsze próby twórcze. 


z cyklu Post Sapiens 

I tak w 2016 roku, w tym samym w którym zakończyłem przygodę z Wydziałem Architektury zostałem przyjęty do ZPAF. Za drugim razem, bo za pierwszym, dwa lata wcześniej, wyglądało jakbym chciał pisać doktorat po ukończeniu przedszkola. Z przyziemnych powodów i po sromotnej porażce jakiej doświadczyłem próbując prowadzić z kolegą szkołę artystyczną w Gnieźnie, w połowie 2017 roku ostro wziąłem się za pracę komercyjną. Dziś wypuszczam do moich klientów około tysiąca zdjęć rocznie. Fotografia stała się moim zawodem, z pełnymi tego konsekwencjami. Raz wchodzę do pracowni zmotywowany, innym razem mam nadzieję na awarię prądu. Codziennie muszę być kreatywny, ale nie tak jak Picasso, tylko jak hydraulik, który musi połączyć dwie rury o różnych średnicach, a z narzędzi ma ołówek i gumę do żucia. 



Po co to wszystko piszę? Po pierwsze dlatego, że słyszałem iż posty autorefleksyjne pozytywnie wpływają na konwersje. Po drugie dlatego, że coraz częściej wkurzają mnie opinie, jak to łatwo jest być fotografem czy artystą. Po trzecie dlatego, że chciałbym być dziś na wernisażu wystawy, w której udział jest ewidentnie moim największym osiągnięciem, ale nie mogę, bo przygotowuję zdjęcia papieru toaletowego. 




Bardziej prawdopodobne, że nie jesteśmy wyjątkowi

Ostatnimi czasy, w przypływie jesiennej melancholii, w mojej głowie urodziły się pomysły na prace, których temat zgłębiam już od dobrze paru...